Te współczesne „dzieciaki” i ich poczucie obowiązku! ;-)

Te współczesne „dzieciaki” i ich poczucie obowiązku! ;-)

Skąd wiedzieć, że przyszedł czas by zwiększyć wymagania stawiane naszym dzieciom? Czy 10-latek to jeszcze dziecko czy już mały nastolatek, od którego dużo się wymaga? Czy do jego obowiązków powinno wciąż należeć sprzątanie własnego pokoju i odrabianie lekcji, czy czas już by poszerzyć zakres wymagań?

Kiedyś to było jakoś inaczej…

Wydaje mi się, że stwierdzenie „masz się tylko uczyć!” jest już bardzo przestarzałe. Nasi rodzice tak do nas mogli mówić, bo my rozumieliśmy, że „TYLKO” było jedynie słowem wtrąconym w zdanie, znaliśmy swoje obowiązki, wiedzieliśmy, że wyprowadzanie psa, wynoszenie śmieci, przygotowanie prostych posiłków i sobotnie porządki to mus. Nikt nie musiał nam tego tłumaczyć, bo jak się nie wywiązaliśmy, nasi rodzice (nie ograniczani wtedy jeszcze odpowiednimi przepisami prawnymi) mogli zgotować nam taką karę, która szybko nauczyłaby nas posłuszeństwa…

Czy były to słuszne metody, czy nie – zdania wciąż są podzielone, choć karom cielesnym mówimy stanowcze NIE! …Ale na pewno działało, bo wiedzieliśmy czym jest ODPOWIEDZIALNOŚĆ: kiedy kumpel z podwórka zwoływał zbiórkę „na jutro na 8 rano”, nie spóźnialiśmy się nawet jeśli to były wakacje, kanapki jedliśmy zbiegając po schodach, bo by czekać na windę szkoda nam było czasu, zawsze zaczynaliśmy zabawę O CZASIE.

Jak to się ma do obecnych realiów?

Dzisiejsze młodsze dzieciaki umawiają się z kolegami na 16:00, ale o 15:55 mogą przecież wysłać im wiadomość, że będą pół godziny później, nie czują z tego powodu zakłopotania, nie mają poczucia straty czasu, bo czas w wirtualu inaczej płynie…

Starsi „milusińscy” poinformują najczęściej, że nie przyjdą do klubu kiedy cała paczka ich znajomych siedzi już w wynajętej i opłaconej loży i czeka na spóźnialskiego. Nie przyjdą, bo im się odechciało, lub wybrali imprezę w innym towarzystwie. Nikt oczywiście specjalnie się tym nie przejmie, bo młodzież raczej uważa takie zachowanie za coś przynajmniej „normalnego”.

Spadkobiercy dzieci PRLu?

Coś się zmieniło w standardach wychowania, że patrząc na moich nastoletnich uczniów często odnoszę wrażenie, że OBOWIĄZEK to słowo zupełnie im nieznane… I nie mam o to do nich pretensji – wciąż uważam, że dzisiejsza młodzież ma wiele zalet, których poprzednie pokolenia nie miały. A więc znów nasuwa się wniosek, że pokolenie moich rówieśników i starszych kolegów ze szkoły, w tym również ja, czyli rodzice wychowani u schyłku PRLu i na początku lat 90tych, wychowali całe społeczeństwo ignorantów, ludzi bez poczucia obowiązku, przekonanych o tym, że IM SIĘ NALEŻY, nie liczących czasu, bez świadomości zobowiązań wobec innych przedstawicieli swojego gatunku…

Wydaje mi się, że dzisiejsze „dzieciaki” (mam na myśli starsze dzieci i nastolatków wchodzących w dorosłość) mają nad nami przewagę w dziedzinie technologii, są też bardziej asertywni, radzą sobie świetnie na młodzieżowym rynku pracy (jednak w dużej mierze dlatego, że niewiele ich jest i ten rynek sam się o nich prosi), jednak czegoś istotnego brakuje w ich systemie wartości…

Szlag mnie trafia kiedy słyszę, że kolejni uczniowie klasy czwartej technikum rezygnują w połowie roku z przystępowania do Matury tylko dlatego, że nie chce im się przemęczyć i douczyć trochę matmy czy angielskiego. W efekcie w połowie czwartej klasy przestają się uczyć, marnując w ten sposób trzy poprzednie lata swojej własnej pracy i wszystkich osób, w tym nauczycieli, zaangażowanych w ich edukację. Najbardziej mnie zadziwia lekkość z jaką młodzi ludzi podejmują takie kluczowe decyzje. Nie będę się tu upierać, że solidne wykształcenie to podstawa, bo w obecnej sytuacji rynkowej, niestety, brakuje już na to argumentów… Bardziej niepokoi mnie brak konsekwencji i brak poczucia obowiązku wobec wszystkich osób, które przez lata budowały swoje oczekiwania wobec tych uczniów i wielokrotnie poświęcali im swój cenny czas i energię.

Przykład z życia wzięty 🙁

Wracając więc do tematu, od którego zaczęłam ten wpis – czyli stopniowanie obowiązków naszym dzieciom. Być może diabeł tkwi właśnie w tym czego wymagamy od naszych dzieci we wczesnych latach ich życia i w jakim stopniu egzekwujemy wykonywanie zobowiązań?

Zupełnie niedawno mieliśmy z Marcinem niezłą przeprawę z naszym dziesięcioletnim synem, który ku naszemu wielkiemu zadowoleniu został wskazany przez nauczycielkę do ważnego konkursu matematycznego. Szybko okazało się jednak, że brakuje mu wiedzy by poprawnie rozwiązać testy próbne. Co więcej, on wcale nie zamierzał się wysilać żeby się trochę douczyć, wcale nie dostrzegał takiej potrzeby, był nawet gotów pod wpływem złości na nasze nagabywanie zrezygnować z udziału w konkursie.

Dopiero po wielokrotnych próbach wytłumaczenia mu, że za tym jego udziałem stoi żywa osoba, czyli jego nauczycielka, która wykonała pracę by go zgłosić i przygotować, a my musieliśmy za jego udział zapłacić (to były grosze, ale jednak pieniądze!), zaczął zmieniać nastawienie.

Chwilami obawiałam się, że byłam zbyt ostra. NIE ZACYTUJĘ TU WSZYSTKICH MOICH SŁOW, KTÓRE WYPOWIEDZIAŁAM W SWOJEJ BEZRADNOŚCI… Być może zbyt często przekładam swoje doświadczenia z pracy w szkole na barki moich dzieci w domu? Moje dzieci to przecież nie moi uczniowie. A ja w złości powiedziałam mu nawet, że jeśli nie zamierza się przygotować do konkursu, to powinien z niego zrezygnować (za co nie pozostał mi dłużny i wykrzyczał swoje żale, po czym przez chwilę był zdecydowany faktycznie zrezygnować), potem jednak dotarło do niego, że nie chodzi o wynik, tylko o podjęcie odpowiedzialności za jego własne decyzje – to on przede wszystkim chciał wystartować w konkursie matematycznym, nauczycielka i my jedynie mu to umożliwiliśmy. Nie wiem jeszcze jak ważną lekcją okaże się ta jedna potyczka, ale mocno wierzę, że nasze gadanie i konsekwencja nie pójdzie jednak na marne.

Dodaj komentarz

Zamknij