Do Szwajcarii na kawę w Paryżu ;-)

Do Szwajcarii na kawę w Paryżu ;-)

 

Bazylea, Strasburg, Paryż, Alpy Berneńskie. W weekend. Bo życie jest zbyt krótkie by odkładać marzenia i szalone pomysły „na potem”;-) Tym bardziej, że wielokrotnie sama sobie udowodniłam już, że jedynym warunkiem do spełniania marzeń są: planowanie ich i realizacja! I ja sobie ten wyjazd wymarzyłam. A Ola go zaplanowała. A potem go razem zrealizowałyśmy :).. 

  

Tym razem w planowaniu tego wyjazdu wyręczyła mnie przyjaciółka, moja imienniczka i jednocześnie pilna uczennica, która plan tej wycieczki stworzyła w ramach jednego z zadań dodatkowych podczas lekcji online :-))) Językowo poradziła sobie z tym zadaniem celująco, a realizacja wyszła nam równie dobrze!

Dla mnie było to nowe doświadczenie, bo to Ola była przewodniczką, a nie ja, niewiele wiedziałam o miejscach, które odwiedzałyśmy, nie miałam więc w głowie planów, nie znałam ram czasowych, ani kształtu i długości tras. Nie miałam oczekiwań, ani wizualnych obietnic złożonych samej sobie w głowie, jak zawsze do tej pory. Jedynym poczynionym przeze mnie planem była przejażdżka dobrym europejskim pociągiem i kawa z Olą w Paryżu, czyli coś, co obie obiecałyśmy sobie jakiś czas wcześniej, bo zgodziłyśmy się, że podczas naszych poprzednich oddzielnych wizyt we francuskiej stolicy, nie miałyśmy okazji poczuć klimatu tego miasta.

Zdradzę więc od razu – oba plany udało się zrealizować i mogłabym na tym poprzestać i z tymi wspomnieniami wrócić do domu i byłabym zachwycona babskim weekendem. Ale moja Ola, niepoprawna podróżniczka i miłośniczka nieoczywistych samotnych wypraw, przygotowała jeszcze kilka wyjątkowych niespodzianek. Dzięki temu, choć minęły już 3 tygodnie, wciąż nie mogę uwierzyć ile udało nam się zobaczyć w ten jeden przedłużony weekend!

Szwajcarska Bazylea – średniowieczne miasto na Renem

Ola mieszka w Allschwil, właśnie na przedmieściach Basel, niedaleko lotniska, więc nie mogła nie oprowadzić mnie po zakątkach tego uroczego miasta.

Szukając o Bazylei informacji w przewodnikach, przeczytacie o jego długiej historii, o bogatej kulturze (jest uważane za szwajcarskie centrum kultury, z ogromną liczbą muzeów), wysokim poziomie życia, o wielkich koncernach chemicznych i farmaceutycznych. To jedno z najbardziej znanych centrów biznesowych i trzecie największe miasto w Szwajcarii. Dowiecie się również, głównie z relacji innych odwiedzających, że to jedno z najdroższych miast Europy.

Ja, zwiedzając to miasto, nie miałam tej wiedzy, więc mogę opowiedzieć o nim z serca, tak jak je zapamiętałam. Dla mnie to miasto trzech języków, gdzie mieszkają głównie Szwajcarzy, gdzie z każdej strony krzyczą niemieckie nazwy, a sprzedawcy w sklepach dziękują za zakupy francuskim „merci”. Już samo lotnisko w Basel leży na granicy trzech państw: Niemiec, Francji i Szwajcarii, co tłumaczy to językowe pomieszanie.

Poza tym pełno jest tu czekolady, sprzedawanej w dużych płatach na wagę, budek z gorącymi kasztanami, które również są tu znanym przysmakiem (i są pyszne!), oraz ciasteczek Basler Läckerli, czyli bazylejskich pierniczków. Można tu zjeść całkiem niedrogą jak na Szwajcarię pizzę (ok.20 franków), oraz wypić rozgrzewającą Cafe Lutz, czyli wódkę w herbacie…, a właściwie herbatę w wódce 😉

To, co przykuło moją uwagę od samego początku, to porządek tego miasta, spokój i dobra organizacja na pierwszy rzut oka wszystkiego – od komunikacji miejskiej, rozmieszczenia ulic, po życie codzienne mieszkańców. Z opowiadań Oli wiem, że porządek ten bywa powierzchowny, tak jak i uprzejmość mieszkańców, ale mnie nawet to nie przeszkadza.

   

Przyjemnie chodzi się po mieście, w którym nikt nie patrzy na nas podejrzliwie, sprzedawcy w sklepach sami inicjują uprzejme rozmowy, a ulice są czyste i spokojne, nawet w miejscach gdzie krzyżujące się tory tramwajowe przecinają deptak dla pieszych…  

Takie wrażenie krainy mlekiem i miodem płynącej nie jest jedynie moim subiektywnym odczuciem – Bazylea to miasto, które może poszczycić się jednym z najwyższych wskaźników zadowolenia z życia mieszkańców, oraz jest w czołówce miast z najwyższym poziomem życia na świecie. Ulicami jeżdżą przeważnie luksusowe samochody, ale mimo to przeważają rowery, bo władze miasta bardzo dbają o zdrowy styl życia mieszkańców, dlatego rowerzyści mogą tu liczyć na szczególne przywileje.

To drogie miasto, nawet bardzo drogie jak na polską kieszeń, ale by je zwiedzić wcale nie trzeba wydawać pieniędzy. Bardzo dobrze zachowaną średniowieczną architekturę, jak i nowoczesną odsłonę miasta, można podziwiać zupełnie za darmo, spacerując ulicami miasta, zarówno w dzień jak i nocą. 

Bazylea jest podzielona rzeką na dwie części – dużą, na południowym brzegu Renu (Grossbasel – Wielka Bazylea) i małą, na północnym brzegu (Kleinbasel – Mała Bazylea), lub raczej „starą” i „nową”, choć ta nowa zupełnie nową nie jest, powstawała od początku XIII wieku. Po obu stronach można znaleźć zabytkowe budynki, choć w Grossbasel jest ich znacznie więcej.

Co kilka kroków można natknąć się na miejską fontannę, z której można napić się czyściutkiej wody. Woda często wylatuje wprost z paszczy Bazyliszka, który jest symbolem i znakiem rozpoznawczym tego miasta.

Bazylea słynie też z mostów rozstawionych nad Renem, łączących obie części miasta, północną i południową. Takich mostów jest pięć. Można usiąść nad brzegiem rzeki i podziwiać panoramę przeciwnej strony miasta, lub skorzystać z rejsu lokalną barką po Renie.

Poza średniowieczną zabudową, nie brakuje tu też nowoczesnych budynków, jak np. białe wieżowce w kształcie żagli, siedziba słynnego koncernu medycznego Roche. Poniżej w wersji zamglonej (niestety, przez większość weekendu taką miałyśmy pogodę…), oraz w całej okazałości (zdjęcie z Wikipedii)

(źródło roche.ch)

Basel słynie z muzeów i galerii sztuki. Moją uwagę zupełnie spontanicznie przykuło Muzeum Świat Zabawek (niem. Spielzeug Welten Museum). To jedno z najbardziej magicznych miejsc jakie odwiedziłam w życiu. Od misiów, lalek, ruchomych scenek, domków dla lalek, rowerków i żołnierzyków aż mieni się w oczach! Na czterech piętrach umieszczone zostały zabawki z całego świata, najstarsze pochodzą z początku XX wieku. Można się tu poczuć znów dzieckiem!

Na koniec trochę bazylejskiego street artu 😉

Kawa w Paryżu i podróż fioletową francuską „perełką na szynach” 😉

Czas się przyznać – nie tylko kawa w centrum Paryża mi się marzyła. Również przejażdżka komfortowym szybkobieżnym pociągiem TGV (czyt. teżewe) śniła mi się nocami ;-))) To francuskie cudo osiąga zawrotne prędkości na torach, dzięki czemu nasza podróż do stolicy Francji i z powrotem mogła zająć nam maksymalnie krótki (choć błogi) czas. Udało nam się więc bez problemu (pomimo dwugodzinnej przerwy w kolejce pod Wieżą Eiffla…) zrealizować nasz paryski plan 😉

Na początek – Strasburg

Zanim jednak trafiłyśmy do Paryża, wsiadłyśmy na bazylejskim dworcu w pociąg „normalnej” prędkości francuskiej linii TER i udałyśmy się na krótki przystanek do Strasbourga. Wagon, którym podróżowałyśmy był bezprzedziałowy, ale bardzo wygodny i prawie pusty, więc mogłyśmy czuć się zupełnie bezpiecznie, mając na uwadze rzeczywistość pandemiczną.

Z resztą, należy tu wspomnieć, że wszędzie, zarówno w Szwajcarii, jak i we Francji, w pociągach, na dworcach i we wszystkich przestrzeniach publicznych zamkniętych, obowiązuje nakaz noszenia maseczek i NIKT się temu nie sprzeciwia. Nie widziałam ani jednej osoby, która maseczki by nie nosiła w takich miejscach, od momentu przekroczenia terenu Berlińskiego lotniska, przez wszystkie cztery dni weekendu, aż do powrotu do Polski, gdzie już na pierwszej stacji benzynowej, niestety,  znów można się było poczuć, jak by pandemii nie było… :-(((

Podróż z Bazylei do Strasburga trwała niewiele ponad godzinę, zdążyłyśmy w tym czasie zjeść pyszne käsewähe, czyli tradycyjną szwajcarską serową tarte i wypić dobrą mocną kawę, zakupione jeszcze na dworcu 😉

Krótki półgodzinny spacer małymi uliczkami centrum francuskiego Strasburga pozwolił nam poczuć się jak w bajkowej krainie….

 

Kierunek – Paryż

Po krótkim biegu historycznymi uliczkami stolicy unijnych instytucji, wróciłyśmy na strasburski dworzec by tym razem już składem szybkiego TGV udać się do francuskiej stolicy.

Wysiadłyśmy na dworcu Gare de l’Est. Pierwsze spojrzenie na Paryż i od razu pobiegłyśmy do najbliższej stacji metra, by stamtąd udać się linią metra 4, a potem 6 na drugi brzeg Sekwany.

Naszym pierwszym celem była oczywiście Wieża Eiffla, choć zupełnie nie potrafię dziś wytłumaczyć dlaczego… To był piątek, więc naturalnie w jednym z najsłynniejszych miejsc na świecie, pomimo pandemii, musiały znajdować się tłumy ludzi. Teren wokół wieży przez ostatnie kilka lat stał się bardziej zabezpieczony i obramkowany niż wtedy, kiedy byłam tu poprzednio. Na początku trzeba odczekać w kolejce do kontroli paszportów covidowych, potem w długiej kolejce do kasy biletowej, a nawet jeśli bilety zakupiło się wcześniej przez Internet, trzeba liczyć się z kilkugodzinnym oczekiwaniem w kolejce do wind. Łatwiej nie mają również ci, którzy decydują się na pieszą wędrówkę po schodach – oni też muszą na swoje wejście poczekać.

My nie miałyśmy kupionych biletów online, bo taka rezerwacja wymaga określenia konkretnej godziny wejścia, a tego nie mogłyśmy zaplanować, stanęłyśmy więc w kolejce do kas. To była, jak się później okazało,  bardzo nietrafiona decyzja. Po ponad godzinnym oczekiwaniu w kolejce, która w tym czasie właściwie się nie poruszała, postanowiłyśmy zrezygnować. Przyjechałyśmy tu na kawę, a z każdą kolejną minutą, czasu na inne atrakcje miałyśmy coraz mniej – musiałyśmy zdążyć na pociąg powrotny po 18:00.

Kolejny raz zrezygnowałam z obejrzenia panoramy Paryża z perspektywy jego najsłynniejszego zabytku, ale wcale tego nie żałuję. To w końcu też jedyny punkt widokowy, z którego NIE ZOBACZYMY Wierzy Eiffla, a z każdego innego miejsca widać ją przecież doskonale ;-))

„Zdjęcie z Wieżą” na wizytówkę tego wpisu mam, nawet udało mi się na chwilę do tej fotki zdjąć maskę, choć nie było to „legalne” w tym miejscu (na terenie wieży obowiązuje bezwzględny nakaz zakrywania nosa i ust, nawet na świeżym powietrzu)…

Mimo wszystko musiałam nadszarpnąć jeszcze nerwy Oli, wstępując do sklepu z pamiątkami, co dodatkowo obciążyło nasz i tak już napięty czasowo plan dnia. Kiedy napełniłam już kieszenie tandetnymi pamiątkami (nie potrafię się nigdy temu oprzeć ;-)) i obniżyłam znacznie zasoby mojej karty Revolut, udałyśmy się brzegiem Sekwany w kierunku Pont Alexandre III, czyli Mostu Aleksandra III i poszukałyśmy klimatycznej restauracji na nasz wyczekany obiad i kawę w centrum 😉

Zajęłyśmy stolik przy oknie w restauracji Le Solferino, zamówiłyśmy typowe dla tego miejsca przysmaki, czyli zupę cebulową, wino, piwo,  creme brule i KAAAWĘĘĘ i delektowałyśmy się widokiem zza szyby, czyli zgiełkiem klasycznej paryskiej ulicy, innymi słowy – dopięłyśmy nasz plan ostatnim guzikiem ;-)))

Potem w pełni z siebie zadowolone, jak i z faktu, że ten szalony pomysł udało nam się zrealizować, udałyśmy się znów metrem linii 12, a potem 14 na Gare de Lyon, czyli na główny dworzec kolejowy. Podziemia Paryża to drugie ogromne miasto, którym odwrotnie do tego na górze, bardzo szybko i wygodnie można pokonywać pozornie bardzo długie dystanse. Pociągi jeżdżą często, bilety dobowe nie są drogie (€7,50), wejścia do podziemnych stacji są właściwie wszędzie, a oznakowanie linii, jak i mapy połączń bardzo czytelne.

Miałyśmy jeszcze trochę czasu do odjazdu pociągu, mogłyśmy więc nacieszyć oczy widokiem Paryża po zmroku sprzed gmachu dworca i pstryknąć jeszcze kilka pamiątkowych fotek;-)

Podróż powrotna do Basel upłynęła nam dokładnie tak jak na babski wypad przystało ;-)…

 

… pociąg też „wymiatał”, nie da się ukryć… 😉

ps. Uwielbiam dworce i kocham podróże koleją! ;-))))

I właściwie to mógłby być już cudowny koniec tej babskiej podróży, ale moja przewodniczka zaplanowała jeszcze kilka zaskakujących atrakcji…

W Alpach u Jamesa Bonda…

Trzeci dzień był dla mnie totalną niespodzianką. Naprawdę nie miałam pojęcia jak się ułoży i co zobaczymy, więc od samego wyjazdu spod domu cieszyłam się jak dziecko, przy każdym zakręcie otwierałam oczy ze zdumienia, bo nigdy wcześniej nie widziałam Alp z tak bliskiej odległości i z lądu! Im bliżej były, tym bardziej się uśmiechałam, a wciąż nie wiedziałam jak daleko i jak wysoko uda nam się dotrzeć. Po prostu wsiadłyśmy w samochód i kierowałyśmy się na południe. Tyle przynajmniej widziałam na mapie…

Pogoda od rana nie rozpieszczała, było raczej pochmurno, ale na szczęście nie całkowicie, więc góry wyłaniały się co jakiś czas zza chmur, a im były bliżej, tym robiło się ciekawiej.

 

Pierwszy przystanek – dolina Lauterbrunnen

Przepiękne miejsce. Moje zdjęcia nie oddadzą na pewno jego całego uroku, bo trafiłyśmy tu w pochmurny dzień, ale polecam wygooglować sobie nazwę. To prawdziwy raj dla miłośników pięknych widoków! Okolica jest wystarczająco bogata w atrakcje, by spędzić tu całe dwa tygodnie i wciąż nie zobaczyć wszystkich atrakcji. Prowadzą stąd kilometry górskich tras pieszych i wspinaczkowych, kilometry kolejek górskich, jest to również królestwo wodospadów, których jest tutaj kilkadziesiąt, a najsłynniejszy z nich, Staubbach, jest jednym z najwyższych wodospadów w Europie (ma niemal 300m).

Malownicza okolica zachęca do pozostania tu na dłużej, my jednak po krótkim przystanku na zdjęcie, musiałyśmy ruszać dalej.

Jezioro Thunersee

W odpowiednim słońcu jezioro zachwyca głębokim błękitem, przepiękną okolicą pełną zabytkowych zamków i całą gamą wodnych atrakcji, takich  jak żeglarstwo, czy windsurfing. Kryje ono jednak również niechlubny sekret armii szwajcarskiej- jest jednym ze zbiorników, w których zatopione są ogromne ilości powojennej amunicji, pełnej metali ciężkich i związków toksycznych, które mocno zatruwają te wody. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to jedno z najatrakcyjniejszych miejsc północnych podnóży Alp Berneńskich.

 

Ze stacji Stechelberg po pierwszy szczyt Birg. Bezpiecznie zdobywamy trzytysięcznik!

Przy kasie biletowej dowiadujemy się, że zdobycie najwyższego szczytu Schilthorn nie będzie dziś możliwe (trafiłyśmy na czas renowacji kolejki i stacji), co mocno trapi moją przewodniczkę, choć dla mnie już samo przebywanie na parkingu przy dolnej stacji jest ogromną frajdą! Później okazuje się, że przede mną wciąż najfajniejsza górska przygoda jaką przeżyłam dotąd w życiu… Ale tego oczywiście jeszcze nie mogę teraz wiedzieć. Olka wzbudza we mnie tyle samo ciekawości co strachu, wskazując na linię górskiej kolejki, po której za chwilę mamy wjechać. Powoli zaczynam czuć dreszczyk emocji i gęsią skórkę, co jednak nie przeszkadza mi w spokojnym pstryknięciu „selfika” 😉

Kupujemy bilety (niecałe 70CHF/os.) i wskakujemy do wagoniku, który okazuje się dość sporym linowym „autobusem”. Myślę, że mógłby pomieścić jakieś 40 osób na raz. Na szczęście aż tylu ich nie wsiada, dzięki czemu nie musimy obawiać się ścisku. Oczywiście wszyscy pasażerowie posłusznie zaciągają maseczki na nosy, czujemy się bezpiecznie. Kolejka, kierując się w górę, odsłania pierwsze rajskie górskie widoki. Wzbijamy się w kierunku pierwszego przystanku w wiosce Gimmelwald, w dole obserwujemy coraz bardziej odległą i coraz mniejszą dolinę Lauterbrunnen…

Można tu zatrzymać się na dłużej i zwiedzić okolicę, my jednak od razu przesiadamy się do kolejnego wagoniku i jedziemy wyżej. Widoki zapierają dech, chwilami po prostu brakuje mi słów (co nieczęsto mi się zdarza, naprawdę!), po prostu patrzę, pstrykam, nagrywam, a serducho bije coraz mocniej z miłości do tego na co patrzą oczy!

Dojeżdżamy do stacji Mürren, przepięknej alpejskiej wioski. Już tutaj można poczuć duch Jamesa Bonda, choć prawdziwa gratka dla fanów agenta 007 jest na szczycie Schiltron, którego dziś nie uda nam się odwiedzić. Wspomnę jednak, że mieści się tam obrotowa restauracja, świetnie przygotowana infrastruktura widokowa i wystawa z pamiątkami z filmu „W Tajnej Służbie Jej Królewskiej Mości” z 1969. Warto więc wybrać się tam latem i podziwiać prawdopodobnie najpiękniejsze alpejskie widoki w Szwajcarii.

Jesteśmy już na wysokości 1638m n.p.m., ale przesiadamy się do jeszcze jednego wagonu. Do Mürren wrócimy na dłużej w drodze powrotnej, na razie jedziemy wyżej…

Szczyt Birg (2677m n.p.m)

Umieram z zachwytu! Niebo jest zachmurzone, szczyty wystają zza gęstego chmurnego puchu, ale nie ma wątpliwości – osiągnęłam swój życiowy górski szczyt! To nic, że górską kolejką. Swoją drogą, myślę, że pieszo bym tutaj i tak nie doszła, haha 😉

Zanim udamy się na spacer nad przepaścią, najpierw musimy się posilić kawą i pysznym orzechowym rogalem nusli. Możemy zjeść wewnątrz restauracji, ale wolimy obserwować wędrujące chmury, by w odpowiednim momencie wejść na „Thrill Walk”, czyli spacer z dreszczykim :-)))

Jest zimno, wietrznie i mgliście. Tak przynajmniej wydaje się patrząc przed siebie. Bez strachu wbiegam więc na taras widokowy. Bardzo szybko jednak nabieram pokory – taras „Thrill Skyline” ma bowiem przeszkloną podłogę, więc czego nie widać na wprost, widać doskonale pod stopami… Od razu uświadamiam sobie na jakiej wysokości się znajdujemy… Przy dobrej widoczności widać stąd trzy szczyty, „wielkie trio”: Jungfrau, Mönch i Eiger. Teraz jednak, o tym że znajdują się przed nami, świadczy jedynie rysunek na tarasowej balustradzie…:-(

Czas na Thrill Walk, czyli spacer nad przepaścią :-))))))))))

Po zdjęciach tego nie widać, ale tam pod moimi stopami były szczyty niższych skał… Niesamowite wrażenia! Wracałam z ogromnym bananem na buzi i jeszcze długo potem nie potrafiłam poskromić euforii! Chętnie przeżyłabym to raz jeszcze! 

Ale prawdziwi mistrzowie zjeżdżają stąd na nartach. Wśród nich dzieciaki, które nie mogły mieć więcej niż 10 lat! Niesamowite!

Po tych emocjach musiałyśmy na chwilę usiąść, wypić trochę wina i spróbować przynajmniej ubrać emocje w słowa.

Spacer po Murren

Zjeżdżamy 1000m w dół do uroczej alpejskiej wioski. Drewniana zabudowa i piękne widoki z każdej strony nie pozostawiają wątpliwości gdzie jesteśmy. To wioska bez samochodów. Dostać się tutaj można tylko kolejką wysokogórską, jak my, lub koleją szynową z dolnej stacji w Lauterbrunnen. Wioska sprawia wrażenie cichej i odizolowanej. Zakończył się już sezon letni, a zimowy na dobre jeszcze nie rozpoczął, dlatego korzystamy z możliwości odkrywania jej pustymi ulicami.

 

Potem już tylko zjazd w dół, ostatnie spojrzenie na malowniczą okolicę z góry i ruszamy w dalszą drogę!

I teraz nie obyło się bez niespodzianek, haha!

Interlaken – Szwajcarskie Zakopane

Udałyśmy się do kurortu Interlaken, mekki sportów ekstremalnych na kolację. Było już późno, więc cały pobyt w tym miasteczku upłynął nam od znakiem poszukiwania restauracji serwującej szwajcarskie founde. Nie udało się takiej znaleźć, restauracje były jeszcze w większości pozamykane (było przed 18:00, a tutaj jak we Włoszech – hałas restauracyjny ożywa dopiero przed 19:00),  za to załapałyśmy się na inny tradycyjny przysmak, rösti, czyli tarkowane ziemniaki zapiekane pod serową pierzynką. Pycha!

Na koniec wrzucam kilka zdjęć z Interlaken. Warto przyjechać tu zimą, zwłaszcza jeśli jesteście amatorami narciarstwa. To świetna baza wypadowa o wszystkich tutejszych tras zjazdowych, a dla miłośników spokojniejszego wypoczynku, miasteczko tętniące w sezonie życiem i raj zakupowy dla właścicieli grubych portfeli… Dlatego zamiast udać się do sklepów, jedynie zjadłyśmy tu kolację i udałyśmy się z powrotem do Bazylei. W planach miałyśmy jeszcze wieczór filmowy i wino 😉

Minęły ponad 3 tygodnie od mojego powrotu. Nie zmieniłam zdania. Szwajcaria, a przynajmniej Basel,  to kraina mlekiem i miodem płynąca. Ma prawie wszystko to, czego może brakować w naszym pięknym kraju: idealną organizację życia społecznego, infrastrukturę podporządkowaną potrzebie prowadzenia zdrowego trybu życia, porządek i spokój na ulicach, bezpieczeństwo ekonomiczne mieszkańców, poprawność polityczną, dobre wino, ser i czekoladę. Do tego piękne góry w zasięgu krótkiej przejażdżki autem. 

Nie ma natomiast plaż Bałtyku i polskiego chleba. I to wystarczy by pozwolić jej, przynajmniej na razie, pozostać jedynie ciekawym kierunkiem drogiej indywidualnej turystyki (na rodzinne wczasy tylko nieliczni mieszkańcy kraju nad Wisłą mogliby sobie tutaj pozwolić) i pewnego rodzaju utopią, choć podobno tylko na pierwszy rzut oka… 😉

Podsumowanie kosztów:

(4 DNI, 1 os. , BEZ KOSZTÓW NOCLEGU I PODRÓŻY AUTEM W ALPY)

loty EasyJet Berlin-Basel, Basel-Berlin – €77

bilety kolejowe Basel-Strasburg-Paryż-Basel – ok. €200

metro paryskie – €7,50

kolejka górska (3 stacje w obie strony) – CHF68,60

kawa i rogal na górze Birg – CHF8,40

muzeum lalek – CHF7

obiad w Basel (pizza+wino) – ok. CHF30-40

obiad w Paryżu (zupa cebulowa, wino, kawa, deser) – ok. €40

pamiątki z Paryża – €45

pamiątki ze Szwajcarii – ok CHF100

Razem: CHF214 (ok.920zł) + ok.€370 (ok. 1700zł)

Po więcej zdjęć, filmów i wyróżnione relacje z innych podróży, również tych rodzinnych z moimi dzieciakami, zapraszam na nasz Instagram @oktorejkawa

Dodaj komentarz

Zamknij