Bałtyk nie rozpieszcza.
Wakacje nad Bałtykiem to nie bajka. Decydując się na wypoczynek nad polskim morzem i znając dobrze kaprysy polskiej pogody wakacyjnej, właściwie decydujemy się na „zmarnowanie” połowy środków jakie na takie wakacje wydajemy. Wiemy o tym wykupując pobyt (chyba, że jesteśmy ekstremalnie naiwni), a mimo to jesteśmy gotowi poświęcić te pieniądze by w ostateczności przez trzy na dziesięć dni cieszyć się czystym błękitem nieba, pełnym słońcem, a przy dużym szczęściu również niezbyt lodowatym morzem. Nie piszę tego złośliwie – od wielu lat jestem wielką fanką wczasów na rodzimym wybrzeżu, czy to z konieczności, czy z wyboru i prawdziwej miłości do polskiej ziemi, trudno powiedzieć. Faktycznie będąc tutaj czuję się naprawdę „u siebie”. Znam dość dobrze nasze wybrzeże, sporą jego część w ciągu kilku ostatnich lat poznaliśmy z dzieciakami. Właściwie nie dotarliśmy tylko na Hel, który mamy w planach na przyszłoroczne wakacje.
Mamy wyrobione zdanie nie tylko na temat samych miejscowości, ale również rodzaju zakwaterowania (podzielę się nimi w kolejnym wpisie, w którym również ocenię tegoroczne wakacyjne „hity” i „klapy”).
W tym roku postanowiliśmy z Marcinem (!!! wyjątkowo nie zabraliśmy ze sobą babci!) powrócić do naszych młodzieńczych klimatów i wykupiliśmy wczasy w starym dobrym Mrzeżynie. Nie bez powodu piszę w „starym”, zdarzyło nam się w czasach „młodzieńczych” spędzić tu szalone wakacje z ekipą dobrych znajomych. Dziś ta miejscowość wydaje się większa, jest więcej sklepów, barów, salonów gier i restauracji, jednak wciąż panuje tu klimat wczesnych lat 90-tych, zwłaszcza w wątpliwym 'uroku’ zabudowy. Jednak Mrzeżyno charakteryzuje się dość długą piaszczystą plażą i pięknym pasem sosnowego lasu na wydmach, niezepsutego jeszcze nowoczesnymi ośrodkami z 'prywatnymi’ zejściami na plażę. Dzięki temu wciąż ma się wrażenie, że jest się w spokojnej rodzinnej miejscowości i można się poczuć jak na wakacjach takich jak w dzieciństwie.
Kwatera rodem z lat 90-tych
Zameldowaliśmy się w „Marinie”, ostatnim pensjonacie w miejscowości od strony Rogowa. Budynek znajduje się tuż przy szerokim na kilkadziesiąt metrów sosnowym lesie, który dzieli nas od niemal pustej plaży. To wszystko rekompensuje duże rozczarowanie samym zakwaterowaniem… Pensjonat wygląda z zewnątrz dość zachęcająco, jest położony w otoczeniu lasu, ma wygodny duży parking, okolica jest zadbana, recepcja i cały duży parter sugeruje, że to dość luksusowe miejsce (apartament dwupokojowy kosztuje tu 300zł za dobę!). Niestety, pozory bardzo mylą 🙁 Wchodząc z bagażem na trzecie piętro, powoli pozbywamy się złudzeń – wykładzina, którą wyłożone są korytarze i schody, z pewnością została położona w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, w tym samym okresie (jak się okazało po wejściu do naszych pokoi) hotel przeżywał swój okres świetności, niestety, właściciele chyba wciąż mentalnie pozostają w tamtej epoce. Po otwarciu drzwi wejściowych przywitał nas mały korytarzyk z szafą po sufit po jednej stronie i łazienką z drzwiami z pomarańczową szybą po drugiej. Z korytarzyka kolejne drzwi z tłoczoną pomarańczową szybą wprowadzają do małego pomarańczowego pokoiku z pomarańczowym tapczanem, zwieńczonego wyjściem na balkon, ozdobionym (a jakże!) pomarańczową zasłoną. Z pokoiku pełne już drzwi prowadzą do sporego salonu, znów, ustrojonego na luksus wczesnych lat postkomunistycznych – białe łoże małżeńskie z czarnymi zdobieniami, pościel w pionowe pasy (takie biało-kremowe, jak dawniej), stolik i trzy przyzwoite dość fotele (te musiały być tu wstawione już w XXI wieku), biała toaletka (nie, nie taka stylizowana na antyk, raczej w komplecie do łoża), jedno chyba nowsze łóżko młodzieżowe i, obowiązkowo, wersalka! O tym, że jest rok 2017 przypomina telewizor LCD, ustawiony na równie „urokliwej” komodzie z szufladami, oraz nowe mięciutkie białe ręczniki przygotowane dla nas w łazience. Całość mieszkania, za wyjątkiem wykafelkowanej łazienki, wyłożona jest starą hotelową wykładziną. W powietrzu unosi się okropny zapach odświeżacza konwaliowego, jednak gdy tylko zapach ten się ulatnia, wyczuwamy dawny zapach wilgoci pomieszany z zapachem niedokładnie wywietrzonego dymu tytoniowego. W jednej chwili nasze nadzieje na wygodny wypoczynek zderzyły się z perspektywą niekoniecznie upragnionego powrotu do przeszłości. Pensjonat dysponuje jeszcze salą gier rodem 'z epoki’, ozdobioną boazerią, zielonymi ścianami i krzesłami obitymi tym samym kolorem, wyposażoną w stół bilardowy i stół do ping ponga. Na pierwszym piętrze jest też „kawiarnia”, czyli sala z barkiem, pomalowana zapewne jakieś 20 lat temu w morskie motywy, wypełniona czarnymi krzesłami na metalowych nóżkach, z wyjściem na duży taras. Robi wrażenie wymarłej dawnej bazy dancingowej, tyle, że teraz przywołuje sceny jakie znam z niektórych psychodelicznych horrorów… Załapaliśmy „doła”. Lubię myślami wracać do wczesnych lat 90-tych, to czasy mojego dzieciństwa, ale w wystroju wnętrz wolę ich nowoczesną odsłonę.
Trzeba się 'ogarnąć’…
Cóż było robić? Zaliczki nikt już nam nie zwróci, trzeba było zebrać siły i przywyknąć do tych warunków. Próbując poprawić humor moje rodzince, szybko zabrałam ich na plażę. Zapach lasu, pusta plaża… i silny wiatr! W pierwszej chwili chcieli uciekać, ale na szczęście Marcin uparł się na parawan, który w tych warunkach okazał się zbawienny! Za parawanem było całkiem ciepło, a temperatura wody w morzu okazała się zaskakująco znośna, dzieciaki szybko oddały się plażowej zabawie, a my mieliśmy czas na mentalne „oswojenie” się z hotelowymi warunkami. Postanowiliśmy większość czasu spędzać na plaży, oraz dużo spacerować po Mrzeżynie i pobliskich miejscowościach. Trzeciego dnia wreszcie przywitał nas słoneczny ciepły poranek, po porannym bieganiu i przy porannej kawie wypitej na balkonie wśród odgłosów mew, szumu drzew i fal, w pełnym słońcu, stwierdziłam, że „kurcze, podoba mi się tutaj!” Duży pokój ma wystarczająco dużo przestrzeni, bym codziennie mogła robić swoje wieczorne treningi na macie, podczas gdy moja rodzinka „zalicza” seanse filmowe. Kupiliśmy porządny odświeżacz w sprayu, więc zapach też już nie przeszkadza.
Dzieciaki polubiły zabawy w „sali gier”, która jest nad naszym pokojem, więc chodzą tam same, dając nam czas na wytchnienie. Poza tym jesteśmy ciągle razem, co normalnie rzadko się nam zdarza, a tutaj zastępuje ten '”luksus”, którego nie oddaje kwatera. Na parterze jest przepiękna duża kuchnia z jadalnią, bardzo dobrze wyposażona, chętnie schodzimy do niej rano na rodzinne śniadania, zwykle w towarzystwie przypadkowej innej rodziny, która zajmuje sąsiedni stół. Robi to specyficzny klimat, który coraz bardziej nam się podoba…
Dziś od rana leje. Udało mi się jednak w tym deszczu pobiegać i wcale nie narzekałam na warunki – miałam całą plażę wyłącznie dla siebie 🙂 Nie wychodzimy z hotelu, więc jest czas na gry, wspólne wygłupy, tylko od czasu do czasu przerywane krzykiem lub płaczem któregoś z dzieciaków. Wiem, że ten czas jest bezcenny, staram się zarażać optymizmem mojego męża i dzieciaki, którzy tylko co jakiś czas złośliwie komentują uciążliwą aurę pogodową. Cieszymy się, że w tych warunkach nie mieszkamy w namiocie, ha ha 😉
O ile mamy realne wyobrażenia o wczasach nad Bałtykiem, nie taki diabeł straszny… Przy odpowiednim podejściu, można uratować polskie wakacje!